Od kilku przynajmniej już lat jednym z terminów nader często przewijających się w internecie, na uczelniach, konferencjach i wszędzie tam, gdzie naturalnie występują duże skupiska młodych ludzi jest słowo startup. Startupy się robi, do startupów szuka się inwestorów, ogólnie startupuje się na potęgę.
Równanie na startup wielu osobom wydaje się być wielce klarowne: jesteś młody+otwierasz firmę+poszukujesz finansowania=masz startup. Nawet PARP w swoim serwisie web.gov.pl definiuje startup jako „po prostu biznes (…) nic innego jak młoda firma tworzona przez z reguły młodych ludzi”. Jeśliby więc pozostać przy takiej metodologii, gdzie startup oznacza młodą firmę, a każda młoda firma równa się startupowi, to ledwie dwie ulice od mojego domu w zeszłym tygodniu wystartupował się kolejny startup – piekarnia.
Granica między startupem a firmą to, na przekór kolejnej opinii, także nie kwestia rentowności – startup to banda młodych ludzi, niepotrafiących zarabiać pieniędzy i próbujących trochę pożyć na koszt inwestorów; prawdziwa firma z kolei oznacza limuzynę z szoferem i własny wieżowiec w centrum stolicy – tak wynikać mogłoby z obiegowego poglądu że, o zgrozo, startup oznacza niezarabianie pieniędzy, a firma to osiąganie dochodów.
Różnice między startupem i firmą jednak istnieją, lecz cała ich waga dotyczy zgoła czego innego niż wiek założycieli, rentowność, noszenie bluz z kapturem, praca w coworkach czy obecność na NewConnect. Paul Graham startup definiuje jako organizację zaprojektowaną do bardzo szybkiego skalowania/wzrostu. Steve Blank jako poszukującą powtarzalnego i skalowalnego modelu biznesowego, Eric Ries określa zaś tym mianem instytucję dostarczającą nowy produkt lub usługę w warunkach skrajnej niepewności i wysokiego ryzyka. Skoro zaś startup to przedsięwzięcie poszukujące finalnej wersji produktu i finalnego modelu biznesowego, to takim mianem nie powinniśmy raczej określać podmiotów sprzedających ten sam towar co pozostali, ale w innym opakowaniu.
Tak, to tylko semantyka. Albo aż semantyka. Pomimo częściowego rozebrania tematu nie podejmę się określenia, czy startupem jest Duckie Deck. Albo Brand24. Co z Zortrax? Nozbe? Sotrender? Estimote? SalesManago? Dice+? Ifinity? Mobilet? Kontakt.io? UXPin? Jeszcze startup, już firma, a może od zawsze firma lub na zawsze startup?
Prawdę mówiąc, wszystko to nie jest ważne. Nie ma żadnego znaczenia i realnej wartości, prócz wpisywania się w chwilową modę, czy dane przedsięwzięcie oklejone jest sexy etykietą startupu czy nosi staromodną metkę firmy. Prawdziwe znaczenie stanowią faktyczna korzyść dla użytkownika oraz możliwości wzrostu. Swoiste perpetuum mobile – im wyższa wartość dla odbiorcy tym, przy odpowiednim modelu biznesowym, większe możliwości skalowania. Im większe możliwości wzrostu, tym większy potencjał. Wzrost i potencjał oznaczają zaś wejście na rynki globalne.
Odstawiając na bok prawdziwie akademickie dysputy startup czy firma można łatwo zauważyć, że polskich przedsięwzięć z globalnym potencjałem powstaje całkiem sporo. Wiele z nich od razu budowanych jest z myślą o późniejszym wejściu na rynki międzynarodowe, inne po sukcesie na krajowej arenie poszukują sposobów wyjścia na świat, a nie brakuje i takich, które od samego początku skupiają się na polu globalnym, pomijając rodzimy rynek lub traktując go jedynie jako niewielki dodatek do międzynarodowego tortu.
Skoro o potencjale globalnym mowa, wartym podniesienia jest projekt, którego klientami może być nawet 70 milionów osób na całym świecie – KinectTranslator, automatyczny tłumacz języka migowego, przygotowywany przez migam.org. Również wspomniane już wcześniej krakowskie Duckie Deck, stawiające na podbój rynku amerykańskiego i inne rynki międzynarodowe w pierwszej fazie rozwoju marki stanowi dobry przykład globalnego sukcesu Polaków. Brand24 też nikomu już (chyba?) przedstawiać nie trzeba, a coraz to nowe wzmianki o międzynarodowych klientach świadczą że, choć opóźnione w stosunku do pierwotnych planów, wejście na globalne rynki było bardzo dobrym posunięciem. Młodziutki Zortrax jednym tylko zamówieniem osiągnął poziom przekraczający 10% wolumenu kilkuletniej sprzedaży swojego globalnego konkurenta. Sher.ly, podobnie zresztą jak wymieniony przed momentem Zortrax, podbił Kickstartera i osiągnął ponad 220% celu, ostrząc sobie zęby na globalnych klientów. A Dice+? Nie tylko nieźle namieszało w świecie, ale i jako pierwszy polski produkt z branży gier trafiło do amerykańskiej sieci sklepów App Store. Również przebojem na amerykański rynek kilka lat temu wdarł się gdyński UXPin, mogący pochwalić się w roku 2013 prawie 1000% wzrostem przychodów RDR. Pochodząca także z Gdyni IVONA, jeszcze na długo przed przejęciem jej przez Amazon, ponad 70% swoich przychodów czerpała ze sprzedaży na rynkach międzynarodowych, z produktem kilkukrotnie uznawanym za jeden z najlepszych syntezatorów mowy na świecie.
Można by dalej wymieniać przykłady polskich marek o globalnych ambicjach – zarówno tych marek, które już widoczne sukcesy odniosły, na przykład obejmujący zasięgiem ponad 30 państw i notujący łącznie ponad 20 milionów UU miesięcznie Brainly czy do niedawna funkcjonujący jako wyszukiwarka plików FilesTube; jak i tych dopiero dokonujących podbicia nieznanych ziem, by wymienić choćby AudioTrip, Lifetramp, LimDesk czy Fashionote. Tych drugich zapewne znalazłoby się znacznie więcej.
Startup to czy firma, każda polska marka z globalnymi ambicjami i osiągnięciami powinna nas cieszyć, bo to właśnie ona stanowi najlepszy budulec dla silnej marki Polski, tak bardzo potrzebnej nam wszystkim. Nie w logo, spotach i „sprężynowaniu w nowe” upatrywać należy wzmacniania wizerunku naszego kraju, ale w tysiącach polskich firm i Polaków odnoszących sukcesy w środowisku międzynarodowym.